Forum dla fanów Keiry Knightley - witaj! Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości.
Forum Forum dla fanów Keiry Knightley Strona Główna                    FAQ
                Szukaj
             Użytkownicy
          Grupy
       Galerie
    Rejestracja
Zaloguj
Radosna twórczość Elizabeth
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny  
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum dla fanów Keiry Knightley Strona Główna -> Wasza twórczość / Biblioteka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Muse.
Jedwab
PostWysłany: Wto 15:11, 19 Sty 2010


Dołączył: 05 Sie 2009

Posty: 4922
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moulin rouge

Coś mi dzisiaj w głowie świtało, także może na ferie coś wykombinuje, ale nic nie obiecuję Wink

Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Elizabeth
Seeking Friend for the End of the World
PostWysłany: Wto 20:41, 19 Sty 2010


Dołączył: 09 Cze 2008

Posty: 12396
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Mi wystarczy to, że coś Ci zaświtało, już się cieszę Wink
I nadziejam, że coś z tego będzie.

19.11.2009 rok, 09:49,
Hotel Ibis, pokój 416, moje łóżko

No i dobra. Mamy przerypane. Absolutnie i totalnie przerypane.
Zostało nam jakieś czterdzieści minut żeby zejść na dół i zjeść śniadanie, zanim skończą je wydawać. Ale kartki upoważniające nas do jedzenia, które nam wczoraj rozdali "one per person per day" dziwnym trafem zniknęły. Przeszukałyśmy cały pokój i nic.
Babę szlag trafia. Cały czas mówi "cholera" i chyba ma nerwicę. W sumie nie mogę jej się dziwić. Chociaż ja zwijam się ze śmiechu. Z opcji śmiać się czy płakać ta, którą ja praktykuję jest lepsza dla zdrowia. Nie narażam się na to, że mi żyłka w mózgu pęknie.
Zadzwoniła do Dziadka, ale zdołała dotrzeć tylko do francuskiej poczty głosowej, którą potraktowała tekstem "A idź mi, cholerna babo". I jak ja się mam z tego nie śmiać?
Przekręciła numer przez +48, bo jak się okazuje, normalnie wcale go przy numerach nie ma. Jest to dla mnie zupełnie niezrozumiałe, bo nie dość, że można kontaktować się za granicą, to numer, którzy został wyposażony w te dwie magiczne cyfry z plusem sprawia wrażenie, że dokładnie się wie, czego się chce.
Ale Baba sobie nie życzy, żeby ludzie mogli do niej dzwonić jak jest za granicą, tak przynajmniej wytłumaczyła tą anomalię w swojej książce telefonicznej. Postanowiłam być miła i nie powiedziałam nic o tym, że jedno do drugiego ma się jak piernik do wiatraka, bo kto będzie chciał i będzie miał numer z +48, to bez problemu do niej dotrze. Może sama na to kiedyś wpadnie, bez wywoływania przeze mnie sporu.
W każdym razie, kiedy już się z Dziadkiem skontaktowała okazało się, że on ma karteczki. Wszystkie, co do jednej. A on już dawno poszedł na uczelnię.
Brawo.
W ogóle dzisiaj o nieludzkiej porze (czyli godzinie ósmej coś), przez sen słyszę jakiś znajomy stuk. Jako że bycie z lekka nieprzytomnym nie sprzyja koncentracji, nie umiałam sobie przypomnieć, skąd go znam. Jedyne co wiedziałam to to, że jestem wściekła, bo młócą mi czymś nad uchem, a ja usiłuję spać, cholera jasna.
W końcu zmusiłam się, żeby popatrzeć. Źródłem dźwięku był wciskany klawisz na panelu dotykowym w laptopie.
Dziadek siedział sobie w najlepsze na łóżku i przygotowywał wystąpienie, którego wygłoszenia wczoraj odmówił. Ale nowy dzień ożywczo działa na ludzi, jak widać, i zaczął na szybko cośtam robić.
Nic nie wspominając o tym, że latał jak oparzony po pokoju i się zbierał, żeby zdążyć na dziewiątą. Wyszedł jakieś dwadzieścia pięć po.
Baba właśnie kazała mu wrócić do hotelu i dać nam karteczki. Idziemy na dół na nie czekać. Byle szybko, bo zaczynam być głodna.

19.11.1009 rok, 11:01,
Miejsce dalej to samo.

Okej. To jest cud, że ja jestem tu z Babą, żeby ratować całą sytuację, która wymknęła się wszystkim spod kontroli. Dziadek się zgubił.
Ja nie żartuję. Zabłądził po drodze z uczelni do hotelu (która, piszę to z wahaniem, ma podobno sto metrów).
Zeszłyśmy na dół, wyszłyśmy z hotelu na zewnątrz i nic. Ani śladu. Rozglądamy się. Nic. Czekamy. Nic. Nic, nic, nic.
W końcu Baba nie wytrzymała i zadzwoniła. Zgubił się.
Najlepsze jest to, że ona to totalnie przewidziała. Powiedziała, że pewnie poszedł źle. Samosprawdzające się przepowiednie?
Zaczęła co prawda zaraz go instruować - "masz mapkę, idź się zapytać. No idź się... Zapytaj się. Ja ci dam recepcjonistkę, powiedz jej, gdzie jesteś. (tu wstała) Do you speak English? Niech to szlag, nie mówi po angielsku. Idź do policjanta. Albo taksówkarza".
Ja w tym czasie usiłowałam nie popaść w paranoję i nazbierałam sobie ulotek o Paryżu. A potem wszystkie przejrzałam.
Po jakiś dwudziestu minutach Dziadek się zjawił. Wygrzebał karteczki, dał nam je, więc od razu lecimy do restauracji. A tam już sprzątają.
Co prawda nie było jeszcze 10:30, do której śniadanie miało trwać, ale wszyscy już spożyli i sobie poszli, tak bardzo nam przykro. Jednak jakimś cudem usadzili nas przy miniaturowym stoliku w holu i uraczyli nas croissantami i najmniejszą ilością herbaty, jaką w życiu widziałam, którą zresztą od razu w połowie rozlałam na siebie oraz podłogę. No cóż, ja to ja. Ale powycierałam.
Wokół całego stolika zresztą wyglądało tak, jakby przeleciało tornado. Ale, ja przepraszam, czy to moja wina, że te croissanty się kruszą? No właśnie, nie moja.
Muszę jeszcze przedyskutować z Babą, co dzisiaj robimy. Będę się upierać przy jeździe do centrum Paryża i rozeznaniu się w terenie, ale co z tego wyjdzie, to się dopiero okaże.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Muse.
Jedwab
PostWysłany: Śro 15:44, 20 Sty 2010


Dołączył: 05 Sie 2009

Posty: 4922
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moulin rouge

Ej, Twoi dziadkowie są bardziej nowocześniejsi niż moi rodzice, naprawdę Very Happy
Na laptopie Twój dziadek się obsługuje, a mój tato nie rozróżnia w myszce prawej strony od lewej.
Ale ej, ja bym się pewnie też zgubiła Very Happy
No i oczywiste jest to, że to nie Twoja wina że croissanty się kruszą Very HappyVery Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Chelsea
FAN OF KEIRA & ORLANDO <333
PostWysłany: Śro 16:51, 20 Sty 2010


Dołączył: 24 Paź 2006

Posty: 9031
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Elizabethtown xDDD

niezle akcje z karteczkami i dziadkiem ;D
ale dobrze ze trafil ;D i nic sie nie stalo no i zjedliscie ;D


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Elizabeth
Seeking Friend for the End of the World
PostWysłany: Śro 20:45, 20 Sty 2010


Dołączył: 09 Cze 2008

Posty: 12396
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Wierz mi, Muse, mój dziadek się obsługuje komputerem pewnie lepiej niż mój tata, więc wiesz Very Happy
Nie wiem, jak to się dzieje. Może ludzie mają różne predyspozycje i do takich rzeczy?

Muse. napisał:
No i oczywiste jest to, że to nie Twoja wina że croissanty się kruszą Very HappyVery Happy


Ha! Very Happy
Więc właśnie xDD

Powiem Ci, Chelsea, że to zazwyczaj coś takiego się zdarza. Jest zabawnie, nie ma co. I zawsze się kończy, jak należy Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Muse.
Jedwab
PostWysłany: Śro 22:07, 20 Sty 2010


Dołączył: 05 Sie 2009

Posty: 4922
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moulin rouge

Twój dziadek ma wrodzone to, ot co Very Happy
No ale dawaj dalej Wink


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Elizabeth
Seeking Friend for the End of the World
PostWysłany: Pią 21:47, 22 Sty 2010


Dołączył: 09 Cze 2008

Posty: 12396
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Dokładnie Very Happy
Teraz się właściwie zacznie problem z dawaniem dalej, bo nie mam tego na kompie i musiałabym przepisać. A, podobnie jak wszyscy, cierpię na chroniczny brak czasu.
Ale się postaram i jak coś będę miała, to dam Wink


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Muse.
Jedwab
PostWysłany: Sob 15:07, 23 Sty 2010


Dołączył: 05 Sie 2009

Posty: 4922
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moulin rouge

Ojjej, takie coś.
No to dobrze, czekamy w takim razie aż będziesz miała chwilkę żeby to przepisać Wink


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Lumi
Księżna
PostWysłany: Nie 16:27, 01 Sie 2010


Dołączył: 05 Lis 2007

Posty: 5570
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zewsząd! :)

Elizabeth! Na początku powiem, że przepraszam, że dopiero teraz zabrałam się za czytanie... To brak czasu i niezdolność do czytania dłuższych tekstów na komputerze Wink

No ale do rzeczy. Świetnie piszesz, masz talent, co do tego nie ma wątpliwości. Cała historia wciąga i jest tak genialnie opowiedziana. Jak się zacznie, czytać, nie można przestać Very Happy

Apeluję o więcej! Wink


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Elizabeth
Seeking Friend for the End of the World
PostWysłany: Nie 20:13, 01 Sie 2010


Dołączył: 09 Cze 2008

Posty: 12396
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Nie przepraszaj. Lepiej późno niż później, nie? Wink

I, jej. Strasznie, strasznie Ci dziękuję za miłe słowa, Lumi ;**

Hm, a poza tym, biorąc pod uwagę, że zebrałam się w sobie i przepisałam to wszystko na komputer, mogę chyba spełnić Twój apel w postaci jakiegoś nowego fragmentu Very Happy
Ostatni kawałek znowu rozbijam na dwie części, bo jest za długi Wink


19.22.2009 rok, godzina bliżej nieokreślona,
Pociąg linii RER do Paryża (TAK!)

3 Fakty Na Temat Francuskiego Społeczeństwa:
1. Wielokulturowe.
Ludzi czarnych jest chyba niemalże tyle, co białych. Z niewielką domieszką koreańczyków czy innych skośnookich.
2. Nie ma kobiety, która byłaby niepomalowana.
Co się w sumie jak najbardziej chwali. Wszystkie, niezależnie od koloru skóry, są zadbane i porządnie ubrane. Z pomalowanymi paznokciami.
Facetów się to nie tyczy.
3. Mieli przecenę na iPhone'y, iPody i wszelkie produkty Apple'a.
Jak słowo daję, każda jedna osoba posiada taki telefon. KAŻDA.
W sumie trochę mnie to przeraża. No bo, halo? One tanie nie są. Nie wierzę, żeby tutaj było inaczej.
Ale jednak. To naprawdę może zszokować i przestraszyć człowieka, który żyje w takim kraiku jakim jest Polska.
Witamy w prawdziwym, komercyjnym, snobistycznym świecie!
I życzymy miłego dnia.

19.11.2009 rok, 5 minut później,
Pociąg lini RER do Paryża.

Ooch, właśnie. Będąc na przystanku widziałam kobietę (tak, kobietę. Wyglądała na jakieś 39 lat i była murzynką), która czytała "Księżyc w Nowiu". Wnioskując po okładce, bo z nazwy wiem tylko tyle, że zaczyna się na "t".
Ale jestem absolutnie i totalnie pod wrażeniem. Pozytywnym.
Szczególnie biorąc pod uwagę, że przeczytała sporo ponad połowę.

19.11.2009 rok, godzina 13.53,
Ławka niedaleko Luwru. Luwru. Luwru!

O. Mój. Boże.
Ja się tu przeprowadzam. Totalnie się tu przeprowadzam.
To jest najpiękniejsze miejsce na świecie.
Ledwo dyszę z zachwytu.
Aaaaach.

19.11.09 rok, godzina 19.55,
Moje (?) łóżko.

Kocham Paryż. To tak oficjalne, że noszę koszulkę, która bardziej oczywiście by na to wskazywać nie mogła. Jest ogromna, biała i posiada napis "I (serduszko) Paris". I okej, może nie jest zgrabna, może wyglądam w niej głupio, ale po prostu musiałam sobie ją kupić. W najbliższym czasie muszę sobie sprawić taką drugą, tym razem z napisem "I (serduszko) London" i będę miała komplet. Chociaż chyba najpierw musiałabym do tego Londynu pojechać.
Drugim łupem dnia dzisiejszego jest kubek po kawie ze Starbucks'a, który bardziej szpanerski być nie mógł, naprawdę. I kiedy chodziłam po Paryżu, trzymając go w ręce i siąpiąc tą kawę, czułam się niemalże spełniona. Pomijam fakt, że kawa sama w sobie była totalnie obrzydliwa. Wodnista, czarna, gorzka, bez cukru albo mleka. Tyle człowiekowi przychodzi z zaufania Babie i kazania jej zamówić tą, którą ona bierze.
Co prawda ona wylała ją na środek chodnika przed centrum handlowym, gdzie znajduje się przystanek RER'u, po wypiciu może dwóch łyków. Próbowałam jej powiedzieć, że tak się nie robi, że to jest kulturalne miasto i kulturalni ludzie, ale nic do niej nie trafiało. Stwierdziła, że już była na ziemi jakaś mokra plama, ona dołożyła swoją, nie ma żadnego problemu.
Ja was błagam, z kim ja żyję?
Co prawda ja też się swojej wyzbyłam, ale najpierw wypiłam pół, na litość boską. I zrobiłam to (mówię o wyrzucaniu, nie o piciu) bardziej dyskretnie, wylewając do kosza na śmieci przed kościołem, kiedy nikt nie patrzył. A kubek starannie oczyściłam, żeby nie ucierpiała na tym moja torba, co i tak się ostatecznie stało - ona desperacko potrzebuje prania, i wzięłam na pamiątkę.
Ludzie.
Ja mówię o kawie. Biorę sobie KUBEK do domu. Nadszedł czas na zakład psychiatryczny, nie ma zmiłuj.
Co nie zmienia faktu, że jutro też się do Starbucks'a wybieram. I pojutrze. I dopóki będzie w zasięgu.
Ale totalnie nie o tym chciałam pisać. A mianowicie - Paryż.
Uważam, że całe miasto powinno zostać cudem świata. Dla mnie jest nim na pewno. Nareszcie trafiłam do prawdziwego, cywilizowanego świata. I nie wyobrażam sobie, jak wrócę do tego, który dotychczas znałam. To mnie może zabić, naprawdę.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Lumi
Księżna
PostWysłany: Pon 15:00, 02 Sie 2010


Dołączył: 05 Lis 2007

Posty: 5570
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zewsząd! :)

Nie ma za co Wink.

Czyli to już przedostatni fragment z Paryża? Szkoda, ale mam nadzieję, że w przypływie weny napiszesz coś jeszcze Very Happy

Teraz jeszcze bardziej chcę jechać do Paryża. Strasznie lubię takie duże, wielokulturowe miasta. I wszyscy mieli produkty Apple? To ciekawe. Ale oni tam na pewno o wiele więcej zarabiają niż ludzie w Polsce Rolling Eyes

O, kawa ze Starbucks'a? I mówisz, że była niedobra? Nigdy nie miałam okazji spróbować, ale pewnie na Twoim miejscu też bym sobie zatrzymała kubek Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Elizabeth
Seeking Friend for the End of the World
PostWysłany: Wto 13:24, 03 Sie 2010


Dołączył: 09 Cze 2008

Posty: 12396
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Ależ skąd, w żadnym razie ostatni. Zostało tego jeszcze tyle, że pod koniec będziecie pewnie mieć dość Very Happy

Lumi, życzę Ci, żebyś pojechała, bo tam naprawdę jest świetnie Wink
Nie no, zarabiają na pewno więcej, więc może nie powinny mnie te Apple'owe rzeczy dziwić.

Ach, obrzydliwa. Za to kubek jest milusi Very Happy

CD.

Stacja RER'u (który nieustannie wydaje mi się być RAR'em. Nie umiem sobie wbić tego do łba) znajdowała się w centrum handlowym, więc opuszczając ją nie dało się do niego nie wejść, chociaż wolałabym tego uniknąć. Było ogromne, pełne rozmaitych sklepów i jeszcze rozmaitszych ludzi. Myślałby kto, że o 12 wszyscy pracują jak na porządne osobniki przystało, ale bynajmniej. Szczękę musiałam mieć gdzieś tak na wysokości kostek, jak to zobaczyłam.
Oczywiście, w tym pokrętnych korytarzach nie dało się nie zgubić, co też niezwłocznie się stało. I wtedy zaczęło się dziać, tak jak zapowiedziałam.
Latałyśmy jak dzikie, mam nadzieję, że jednak sprawiając wrażenie osób, które wiedzą, co robią. W końcu byłam zmuszona zapytać się jakieś kobiety o "exit", a co dowiedziałam się, że mam iść "up". Najlepsza metoda wybrnięcia ze wszelkich kłopotów według Baby? Nękać biednych ludzi. A jeśli chcemy się jakoś z nimi porozumieć, to zaszczytne zadanie spada na mnie. Bo ja umiem po angielsku. Mówię wam, znajomość języka jest błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Wszystko na twoich plecach. Ale nie, żadnej presji, wcale.
W końcu wydostałyśmy się na zewnątrz, ale radość była krótkotrwała. Ulotniła się, kiedy się zorientowałyśmy, że jedyne wyjście jest zablokowane i nieczynne zupełnie. Więc - powrót do sklepu i hulaj dusza. Ponieważ jestem nieśmiała jak cholera, więc jeśli mogę odwlec pytanie o drogę, robię to bardzo chętnie. Tak było i tym razem. Zamiast głupio zawracać komuś głowę, wpakowałam się na kolejne schody i wyjechałyśmy do góry. Eureka! Wyjście!
W Paryżu zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Od razu wyciągnęłam aparat i zaczęłam robić zdjęcia wszystkiemu. "Oo, tam jest coś ładnego, patrz, jakie boskie! Oł maj Gasz, oł maj Gasz, ale tu pięknie. Czeekaj, jeszcze jedno zdjęcie. Cholera, człowieku, czego mi w kadr włazisz? Oo! I tam! Niech to szlag, drzewa mi zasłaniają. I po co te auta tu jeżdżą, przeszkadzają mi. Aaach. Ja się tu przeprowadzam."
Wszystko naprawdę jest powalające, zbudowane z podziwu godną starannością i dbałością o szczegóły, czyste i bardzo jasne, co jeszcze potęgowało świecące słońce. Tak, właśnie, tu świeci słońce. U nas pewnie zima, a ja mam wrażenie, jakbym przesunęła się w czasie i trafiła na wiosnę. Trawa ma soczysty zielony odcień. Hipnotyzujący. Piękny.
Mogłabym nią oczy cieszyć przez cały dzień długi.
Chwilami było tak ciepło, że zdejmowałam płaszcz i chodziłam tylko w tunice, która rękawów nie posiada. Wtedy marzłam, nie powiem, bo swetra, ofiara, nie wzięłam. Jutro wszystko przemyślę sobie dwa razy i wyposażę się w okulary zanim oślepnę od tego blasku.
Całe miasto naprawdę jest bardzo jasne (pisałam to już? Och, naprawdę? Niemożliwe), przez co staje się bardziej otwarte i przyjazne ludziom. Co więcej nie widziałam ani jednego śmiecia na ulicy, budynki nie są pomazane graffiti, jak to u nas.
Jest tłoczno. Strasznie dużo ludzi. Z iPhone'ami.
Jeszcze więcej jest samochodów.
Panuje tu ogólny wrzask i hałas. Ale taki przyjemny, tętniącego życiem miasta. W pewnym sensie jakoś tam pasuje. Ciszy można szukać w lesie. Tutaj - nie ma mowy.
Właściwie brakuje mi słów, żeby opisać to, co dzisiaj widziałam, bo napisanie nawet milion razy "piękne" owszem, spowodowałoby, że odpadłaby mi ręka, ale nie byłoby wystarczające. To trzeba zobaczyć i tyle.
Oczywiście, największe wrażenie robi Luwr. Spodziewałam się, że będzie jakoś odizolowany od reszty miasta, ale nic z tych rzeczy. Stoi sobie w samym środku, idealnie się w cały klimat wpasowując.
Całe muzeum jest niesamowicie wielkie. Ogromne. Jedna ściana, wzdłuż której szłam, może mieć coś koło kilometra. A to jest tylko jedna ściana.
Więc jest to dla ludzkiego umysłu nieosiągalne, żeby wyobrazić sobie, ile pracy w to włożono, nie wspominając już o tym, że na całej fasadzie nie ma centymetra kwadratowego niepokrytego rzeźbieniami. Ach, i maleńki szczegół, te ogromne, ogromne figury, które patrzą na ciebie z góry.
Co do tej kontrowersyjnej piramidy, ja absolutnie nic do niej nie mam. Mi się podoba. Wprowadza tam jakiś element zaskoczenia, bo zupełnie do reszty nie pasuje. Jedyne co ją łączy z całą resztą to to, że też jest wielka. Ale cały budynek jest idealnym dziełem sprzed wieków, a to jest nowoczesna, szklana piramida. Zupełny kontrast.
I to mi się podoba.
Chociaż właściwie wypadałoby wspomnieć o tym, że pomijając tą jedną właściwą, stoją tam też trzy mniejsze, nie uwzględniane na mapach. Ciekawe.
Teraz tylko zżera mnie ciekawość, jak jest w środku i co więcej, czy wszystko odpowiada temu, co było w "Kodzie Leonarda da Vinci". Może jutro się dowiem. Oby.
Co do Paryża i jego zabudowań, wszystko opiera się właśnie na kontraście. Z jednej strony znacznie przeważają stare, bogate, cudownie i precyzyjnie wykonane zabytki i kamienice, a z drugiej - nowoczesne obiekty, takie jak ta piramida albo Wieża Eifell'a. Wszystkie mają też to do siebie, że przytłaczają rozmiarem. Nie widziałam niczego mniejszych gabarytów pomijając kosze na śmieci, ławki i stragany ustawione wzdłuż najgłówniejszej ulicy Paryża - Champs Elysees, które były swoją drogą dość kiczowate. Wiecie, choinki, bombki, Mikołaje, a wszystko obsypane błyszczącym się dziko śniegiem. Słowem - Święta w pełni. I nie byłoby w tym nic ciekawego, gdyby nie fakt, że zupełnie się ich tu nie wyczuwa. Zacznijmy od tego, że został jeszcze jakiś miesiąc, ale nieważne. U nas też wszystko zaczyna się stosunkowo wcześnie, żeby ludzie zdążyli zakupić co należy. Ale dajcie spokój, tu jest wiosna. Jak w takiej atmosferze można przeżywać Święta, ja się grzecznie pytam? Chociaż jestem w stanie zrozumieć ten sztuczny śnieg. Brakuje im prawdziwego, więc muszą wesprzeć się na duchu atrapą. Bo nie wierzę, żeby tu mogło mieć miejsce coś zwanego "białym Bożym Narodzeniem". Najsmutniejsze jest to, że ci ludzie nie zdają sobie sprawy, jakie mają szczęście. Chociaż akurat Święta to jedyny okres, kiedy to białe coś jest przeze mnie niemalże pożądane. Ale nieważne.
Swoją drogą, sama nie wierzę w to, ile dzisiaj przeszłam. Z tego nieszczęsnego centrum do Luwru, z Luwru do egipskiego obelisku, od egipskiego obelisku ulicą Champs Elysees do Łuku Tryumfalnego, koło którego mieści się stacja RER'u (HA! Zapamiętałam!). Tym samym przemierzyłam trasę defilady przy narodowym święcie Francji, jak się okazuje. Czuję się zaszczycona, doprawdy.
W każdym razie nic dziwnego, że po powrocie myślałam, że padnę ze zmęczenia, chociaż niby pokrzepiłam się cheeseburgerem i jogurtem z owocami z MacDonald's (które, podwójnie, bo Baba zdała się na mnie), zamówiłam. Smakowało tym lepiej.
Wszystkie te architektoniczne cuda, które dzisiaj zobaczyłam, są raczej nie do opisania. Trzeba jechać i samemu móc na nie popatrzeć. Ewentualnie i w ostateczności znaleźć sobie zdjęcie. Mogę się jedynie zająknąć w kilku słowach o Champs Elysees.
Trzeba przyznać, że jest niesamowicie długa. I "niesamowicie" znaczy tutaj niesamowicie. Jak patrzę na moją mapę to dochodzę do wniosku, że ma długości tyle co dwa Luwry. Nawet nie próbujcie sobie tego wyobrażać.
Tylko pierwsza część została zanieczyszczona tym kiczem, o którym już wcześniej wspomniałam. Co do drugiej części przychodzi mi na myśl tylko jedno słowo - totalny prestiż.
Sklep za sklepem, sklep za sklepem za sklepem, kino, kamienica, restauracja, kamienica, sklep, sklep, sklep. I tak w kółko. A po drugiej stronie stoi najolbrzymiejsze sklepopodobne coś, Louis Vuitton, czy jakkolwiek się to tam pisze. Pierwszym określeniem jaki mi przyszło do głowy był snobizm. Coś do tej firmy mam, nic na to nie poradzę. Pewnie to przez te ich cholerne torebki, naszpikowane ichniejszym znaczkiem. Żeby każdy wiedział, że to jest torba L.V. Co od razu śmierdzi szpanem, jeśli o mnie chodzi. I czemu jestem totalnie przeciwna. Dajcie spokój, przecież to wcale nie wygląda ładnie czy coś. Ale przynajmniej mówi mi wiele o człowieku, który to nosi.
Wracając, cały czas wypatrywałam plakatów z "NM" tudzież reklamy Chanel, i jeśli chodzi o pierwsze, to się nie zawiodłam. Chociaż szczerze mówiąc spodziewałam się ich co pięć metrów, a widziałam zaledwie trzy, w tym jeden w czymś w rodzaju McDonald's, więc się nie liczy. Wygląda na to, że premiera nie jest takim wielkim wydarzeniem. A szkoda.
Tak myślę, że trzy dni na Paryż to prześmiewczo mało. Potrzebowałabym raczej trzech miesięcy, jak nie lat. Więc coś mi się widzi, że zaciągnę tu tych marnotrawców, zwanych moimi rodzicami, którzy wczoraj nawet nie oglądnęli "House'a". Bezsprzecznie.
* O Boże. Nie mogę ruszać ręką. Chyba oszaleję.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Muse.
Jedwab
PostWysłany: Śro 1:31, 04 Sie 2010


Dołączył: 05 Sie 2009

Posty: 4922
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moulin rouge

Elizabeth napisał:
Nie ma kobiety, która byłaby niepomalowana.
Co się w sumie jak najbardziej chwali. Wszystkie, niezależnie od koloru skóry, są zadbane i porządnie ubrane. Z pomalowanymi paznokciami.


Wiesz co, mi to się zawsze takie coś marzyło - że wstaję rano do pracy, ide modnie ubrana przez miasto, pomalowana, z kubkiem kawy w ręku Very HappyVery Happy

Elizabeth napisał:
Mogłabym nią oczy cieszyć przez cały dzień długi.


Kolejność słów spowodowała, że miałam ubaw przez jakieś 3 minuty, Jezu Smile


Jejku, ludzie z tymi iphone'ami i to wszystko, to trochę dobijające.
Po przeczytaniu tego wszystkiego ja chcę taaaaam xD
Ej, ja za cholerę nie miałabym odwagi podejść do jakiegoś francuza czy cuś i zagadać po angielsku, z życiu, także szacun, no ale nie miałaś wyjścia Very Happy
Wlepiaj dalej, bo jestem ciekawa coś tam dalej nabroiła Razz


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Elizabeth
Seeking Friend for the End of the World
PostWysłany: Śro 12:03, 04 Sie 2010


Dołączył: 09 Cze 2008

Posty: 12396
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Aa, Muse. Nie powiem, coś w takim obrazie jak najbardziej jest. Zobaczysz, tak będzie wyglądało Twoje dorosłe życie Very Happy

Muse. napisał:
Elizabeth napisał:
Mogłabym nią oczy cieszyć przez cały dzień długi.


Kolejność słów spowodowała, że miałam ubaw przez jakieś 3 minuty, Jezu Smile


Laughing
Wydaje mi się, że kolejność słów jest dziełem przypadku, ale i tak się cieszę, że miałaś ubaw xD

Właśnie, nie miałam wyjścia. Wierz mi, przy presji, jaką potrafi wywierać moja babcia w takich chwilach, też byś podeszła Very Happy

Dobra. Macie dzień następny, tym razem w jednym baardzo długim kawałku. Nie katowałabym was taką ilością literek gdyby nie to, że wyjeżdżam, i na kontynuację tego samego musiałybyście czekać jakieś trzy tygodnie, co jest chyba trochę bez sensu Wink

20.11.2009 rok, 13.52,
Luwr. Luwr! LUWR!

Brak mi słów. Naprawdę.
Coś niesamowitego, to wszystko, co można tu znaleźć.
I widziałam "Mona Lisę". HA!
Czuję się spełniona.

20.11.2009 rok, 18.13,
Moje łóżko.

Okej. Oświadczam oficjalnie, że nogi mi odpadną. Trzymają się tam gdzie trzeba na ostatnich niteczkach stawów. I z każdym najmniejszym ruchem grożą oderwaniem się. Chociaż gdyby tak się stało, to przynajmniej nie mogłyby mnie boleć. Ale z drugiej trony - lubię moje nogi i wolałabym je zachować. Jak na razie dobrze się sprawdzały.
No ale cóż, taka jest cena za zwiedzanie Luwru. Cholerny ból nóg oraz świadomość, że wylądowałam w grupie nieszczęśników, którzy nie wyszli dzisiaj z kina po dwugodzinnej ekscytacji "NM". Tak okropnie im zazdroszczę.
Ale jakby nie patrzeć - ja miałam pięciogodzinną ekscytację najbardziej prestiżowymi dziełami sztuki. Sobie zazdroszczę tym bardziej.
W pewnym momencie, przechadzając się po Luwrze, przyszło mi do głowy określenie "cały świat pod jednym dachem". Owszem, dach jest ogromny, ale w końcu świat do najmniejszych też nie należy, prawda?
Osobiście uważam, że sam budynek jest dziełem sztuki - i od zewnątrz, co zauważyłam wczoraj, i od wewnątrz, co dotarło do mnie dzisiaj. Zdarzało się, że sale były bardziej warte oglądnięcia niż same eksponaty. Znów zadziwiająca dokładność w wykonaniu - rzeźbienia zdarzały się na i ścianach, ale najpiękniejsze były sufity - zazwyczaj ozdobione malowidłem w otoczeniu rzeźb. Albo wieloma malowidłami. Były też okulusy, czy jak to się tam zwie, ogromne okna o kształcie elipsy.
Szłam tam jak w bajce, innym świecie, zupełnie zachwycona. Naprawdę.
Dopiero sale na drugim piętrze (bo Luwr składa się z czterech, zaczynając od minus pierwszego, gdzie mnie nie było, no i logicznie - zero, jeden, dwa, które obeszłam), zawierające malarstwo bardziej współczesne, bo już XIX wieczne i trochę bardziej znanych mi autorów, były zupełnie proste. Jakby dobudowywane później i na zasadzie "żeby były". W dzisiejszych czasach nie ma ludzi, którzy podjęliby się stworzenia czegoś takiego jak ta starsza część muzeum. Za bardzo wszystko upraszczamy, bo mamy XXI wiek, i kto się spodziewa czegokolwiek innego? Za mało chęci, pieniędzy i czasy.
Ale muszę przyznać, że nawet te gładkie ściany i sufity współpracowały z resztą.
Do Luwru wchodzi się właśnie przez tą ogromną, szklaną piramidę. Zanim gdziekolwiek nas wpuścili musiałyśmy (znowu - łyśmy, ponieważ Dziadek nie zaszczycił nas swoją obecnością, nad czym nadal ubolewam) oddać do prześwietlenia torby, jak na lotniku. Tym razem zanim zdążyłam się zestresować, to moja, swoją drogą ciężka jak jasna cholera, nikt nie wie czemu. Halo, przecież miałam w niej tylko płaszcz, zeszyt, pióro, błyszczyk, legitymację, pieniądze i pudełko na okulary. Co tam tyle ważyło, że miałam wrażenie, że uchwyty przejdą mi przez ramię, ja się uprzejmie pytam?
Zaraz dokleił się do mnie jakiś facet z iPhone'em (cóż za odmiana), i do mnie po angielsku, że to jest iPhone. Ja nie żartuję.
I, halo? Czy ja wyglądam jakbym nie żyła na tym świecie i nie miała przyjaciółki, która owe szpanerstwo posiada? Poza tym, co mnie to na litość boską obchodzi, jaki on ma telefon, i po cholerę on mi to powiedział, skoro chciał tylko i wyłącznie, żebym mu zrobiła zdjęcie. No ja przepraszam bardzo.
Idiota.
Ale jako że jestem człowiek uprzejmy, uczynny i znany jako popychadło, potulnie mu to zdjęcie zrobiłam, kiedy już skończył mnie instruować jak mam tego iPhone'a trzymać, i jak wcisnąć przycisk. Ludzie kochani, brak mi słów.
Co prawda miał do tego zdjęcia jakieś uwagi, że coś tam coś tam. A wzięłoby go coś strzeliło, naprawdę. Niewychowane to takie, że aż człowieka skręca. Ale żeby nie było, też postanowiłam go wykorzystać, i kazałam sobie zrobić zdjęcie z Babą. Co prawda nie powiedziałam, jaki to ja mam aparat, ale napomknęłam, co i gdzie wcisnąć. A on się na mnie popatrzył i odpowiedział, że on jest "technology guy" i na to wpadnie.
!!!
Ale zrobił o co prosiłam, a ja mu grzecznie podziękowałam. Nawet nie sprawdziłam co to z tego wyszło, aż do teraz, i będę szczera. Moje były o niebo lepsze.
Trzeba przyznać, że w ogóle byłam dzisiaj niesamowicie rozchwytywana, bo przed wejściem sali murzyni z kartkami papieru, którzy swoją drogą doczepiali się do dosłownie każdego z niesłabnącym entuzjazmem. I łatwo nie puszczali.
Na początku totalnie nie miałam pojęcia czego chcieli i zapomniałam o głównej zasadzie rządzącej tym światem, a mianowicie - jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze.
Panowie Murzyni darli się jakby ich ktoś nakręcił, cali szczęśliwi. Kiedy w końcu udało mi się coś z tej ich paplaniny wychwycić okazało się, że trzeba się wpisać na listę, która ma coś wspólnego z Unicefem. I wpadłam.
Biorąc pod uwagę moje uwielbienie dla tego, co robią, i to, że kiedy znalazłam w gazecie czek nie czek, z którego wynika, że teraz przeprowadzają akcję pomocy dzieciom na Sri Lance, a można im w tym pomóc, co postanowiłam zrobić zaraz jak wrócę do Polski, musiałam się wpisać. Było imię, kraj, podpis i coś innego, gdzie kazali mi wpisać "5". Okej, jasne, jak tam sobie życzycie. Wypełniłam zgodnie z zaleceniami.
To samo zrobiła Baba, tyle że ona domyśliła się, że to coś innego, to jest ilość Euro, które należy im dać. W każdym razie - ona wręczyła należność, ja nie. Bo zgłupiałam totalnie, i nawet nie musiałam udawać, że nie wiem, o czym mówią. Stwierdziłam, że nie mam pieniędzy, i że Baba za mnie zapłaciła. I się oddaliłam. Na szczęście mnie nie gonili.
Czasami ubolewam nad swoim skretynieniem, naprawdę.
Ale radość panów Murzynów kiedy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, a nie z Rosji, jak myśleli z początku, co odbieram jako obraźliwe i krzywdzące, była bezcenna. Niemalże podskoczyli i zaczęli się drzeć jeszcze głośniej, nawet, jeśli graniczyło to z cudem. Na jaki temat - pozostaje dla mnie tajemnicą.
Co prawda nie wiem też, czy nie zbierali na piwo. Wszyscy kłamią, niektórzy bardzo przekonująco. Ale nieważne.
Jeśli to był Unicef - zachowałam się jak idiotka. Jeśli nie - punkt dla mnie.
Ale wracając do tego, o czym generalnie miałam mówić, czyli do Luwru.
Oprócz pięter dzieli się na trzy główne skrzydła - Denona, Sully i Richelieu. Od razu skierowałam się do tego pierwszego, bo kojarzył mi się z tym, co najbardziej chciałam zobaczyć, czyli z "Mona Lisą". Zresztą, jak się okazało, trafnie. Książki to jednak powalające źródło wiedzy.
Jeśli chodzi o podział tematyczny, wygląda to tak (używam mojego Luwru w pigułce, czyli przewodnika, który zakupiłam za 8,50E, w ramach pamiątki. Podkładko pod kubki, długopisy albo teczki z najsławniejszym dziełem pana Leonarda to nie był dobry pomysł):
1. Antyki orientalne.
2. Sztuka Islamu.
3. Antyki Egipskie.
4. Antyki Greckie, Etruskowskie (?) i Rzymskie.
5. Malunki Francuskie.
6. Malunki Włoskie.
7. Malunki Północne.
8. Malunki Niemieckie.
9. Malunki Hiszpańskie.
10. Malunki Angielskie.
11. Sztuki Graficzne.
12. Rzeźby.
13. Objects d'art (?)
14. Sztuki Arykańskie, Azjatyckie, Oceanian (?) i Amerykańskie.
15. Historia Luwru.
16. Średniowieczny Luwr.
17. Decorative Arts.
18. Malunki.
19. Wydruk i Rysunki.
20. Wydruki i Francuskie Rysunki.
21. Malunki Niemieckie, Flemish (?) i Holenderskie.
22. Malunki Niemieckie, Flemish (?), Holenderskie, Belgijskie, Ruskie, Szwedzkie i Skandynawskie.
Plus do tego osiem sfer zamkniętych, a w jednej z nich stoi cholerna Wenus z Milo, którą chciałam zobaczyć. Bóg jednen wie, co jeszcze mnie ominęło.
I coś mi się zdaje, że może i widziałam pół Luwru, ale to i tak stanowczo za mało. Żeby to oglądnąć jak należy trzeba by było mieć dokładną mapę i spędzić tam pół roku.
Żeby opisać - jakieś dwadzieścia lat. Z zewnątrz, wewnątrz, każdy obraz, rzeźba i figurka, każda sala i schody. Wrażenia. Podsumowanie.
A żeby poczuć jak tu jest - trzeba tu po prostu przyjechać.
Jako że nie dysponuję odpowiednią ilością czasu ani doświadczenia, ograniczę się do stwierdzenia, że jest to najpiękniejsze, najbardziej powalające pod wszelkimi względami zbiorowisko największych dzieł tego świata. Nie powinno być na Ziemi człowieka, który nie postawiłby tu stopy.
Na angielskim często pada pytanie "czy uważasz, że to przykre, że niektórzy ludzie nie wyjeżdżają za granicę?". Z Polski? Oczywiście.
Bo my żyjemy w innym, gorszym świecie, i nawet o tym nie wiemy. A powinniśmy.
W samym muzeum - tłumy ludzi. Co mnie totalnie nie dziwi. A gdzie zgromadziła się największa ilość osobników? Pod "Mona Lisą". Po raz kolejny - nie spodziewałam się niczego innego. Ale trzeba było zaciekle walczyć łokciami, żeby jakoś się dopchać i móc zrobić zdjęcie.
Tyle że tu natrafiamy na kolejny problem, a mianowicie - obraz pana Leonarda jest otoczony w promieniu 3 metrów taśmą i strażnikami, a sam jest mniejszy niż połowa jego reprodukcji, więc zezdjęciowanie czegokolwiek graniczyło z cudem. Z tego co zrobiłam wyszło może całe jedno.
Zastanawiam się nad fenomenem "Mona Lisy". Bo co w nim takiego jest, że zna go chyba każdy człowiek na świecie? Przecież ta kobieta nawet nie jest ładna. Ja absolutnie nie kwestionuję tego, że namalowana jest po mistrzowsku. Bo jest.
Ale naprawdę jest z lekka pucułowata i brzydka, nie bójmy się tego słowa.
Jeśli chodziłoby tylko o kunszt pana Leonarda i samą jego osobę, to cała reszta jego obrazów byłaby równie oblegana, a z tego, co widziałam - nie jest. Przynajmniej nie przeze mnie, bo tutaj moje skretynienie znów znalazło ujście i chociaż zboczyłam z Grand Galerie do tej salki, którą "Mona Lisa" okupuje, to nawet nie pomyślałam o tym, że może tam być coś innego wartego zobaczenia, taka byłam zaaferowana. No cóż, kolejny dobry powód, żeby tu wrócić.
Zostaje nam tylko ten jej "tajemniczy uśmiech", chociaż nie wiem, czy można to z ręką na sercu uśmiechem nazwać. I pytanie dlaczego horyzont jest z jednej strony wyżej, z drugiej niżej. Pan Leonardo przecież nie mógł mieć zeza czy czegoś, no halo?
Ale reprodukcję "Madonny wśród skał" znalazłam w mojej genialnej książce - przewodniku, i cholera, wszystko się zgadza z opisem pana Browna. Niech go szlag trafi, coraz bardziej podoba mi się "Kod..".
Co do reszty dzieł, bo przecież nie mogą pozostać niewspomniane - są dość stare, a nawet niesamowicie i niewyobrażalnie stare, jakieś 80% wszystkich obrazów i rzeźb przedstawia gołe (nagie, brzmi mniej obcesowo) lub gołych (NAGICH) kobiety/mężczyzn. Czasami jeszcze są czymś przesłonięci w dolnych partiach ciała, ale rzadko. A to, żeby kobiecie nie było widać biustu jest totalnie nie do pomylenia. Co nie zmienia faktu, że jestem zachwycona tym, co widziałam. Wszystkim. Prawie.
Jako że za przygotowywanie mnie do Luwru wzięła się mama na długo przez wyjazdem, doskonale wiedziałam, że muszę wziąć ten elektroniczny przewodnik. Więc zaraz jak się tam znalazłam, po zrobieniu zdjęcia temu idiocie, zaczęłam się za nim (przewodnikiem. Nie idiotą) rozglądać. Na pierwszy rzut oka nic takiego nie było. Miałam ochotę im walnąć, wszystkim z osobna.
Ale w końcu - eureka! - gdzieś wypatrzyłam stoisko z nimi. Więc biegiem, byle chyżo.
Kobieta, która siedziała za ladą albo była niezbyt rozgarnięta, albo nie mówiła po angielsku, w każdym razie nie byłam w stanie się z nią dogadać. W końcu dała mi do zrozumienia, że życzy sobie dokument. Na kartce na stole pisało, że przyjmują "Student Card", ale moja legitymacja jej nie zadowoliła, więc musiałam wyzbyć się paszportu. Jasne, oczywiście, sprawy nie ma.
Od Baby też chciała, mimo, że wyraźnie sprecyzowałam, że chcę "one". ONE, kobieto, podstawy języka angielskiego. Liczymy do pięciu.
A nie chciałyśmy więcej z trzech prostych powodów:
1. Dla osoby poniżej lat osiemnastu było taniej.
2. Po co nam dwa?
3. Nawet gdybyśmy się skusiły, to Baba i tak niewiele by rozumiała, więc po co biedną kobietę frustrować? Musiała już i tak być cholernie zestresowana tym, że jesteśmy tam same, i tylko ja znam język.
Owa genialna kobieta za ladą paszport przyjęła, po czym wręczyła mi to urządzenie, patrząc na mnie wzrokiem w stylu " a - poszła - mi - stąd".
Uczyniłam to z miłą chęcią.
Noszenie tego wszystkiego było nie lada wyzwaniem, muszę przyznać, gdyż w dwóch rękach musiałam pomieścić torbę, ten przewodnik, patyczek, którym należało go dźgać, żeby coś pokazał oraz aparat, ponieważ uznałam, że robienie zdjęć jest moim świętym obowiązkiem. Już pomijając to, że żeby zdjęcie zrobić należy to urządzenie odpowiednio złapać i na dodatek wcisnąć guzik. Jednocześnie niczego nie wpuszczając.
Mhm, powodzenia.
Ubieranie słuchawek do tego przewodnika postanowiłam sobie darować, powiesiłam na szyi, żeby użyć w razie potrzeby. Kiedy zorientowałam się, że z nim można zrobić to samo, niezwłocznie tak właśnie postąpiłam. I miałam wolną rękę.
W momencie, kiedy postanowiłam dokładnie się zaznajomić z moim nowym narzędziem pracy, przeszłyśmy już cztery sale. Ale stwierdziłam, że nic nie szkodzi, i niesamowicie się myliłam.
Sam przewodnik składał się z kilku opcji:
- Choose a tour. Co zresztą natychmiast zrobiłam. Wybrałam tą najlepszą, po największych obiektach Luwru. Wysłuchałam wstępu (facet, który gadał, totalnie miał brytyjski akcent, więc zrobiłam to z przyjemnością) i zajęłam się tym, skąd się zaczyna. Bramki biletowe. Świetnie. Wracamy.
Więc poszłyśmy jak ostatnie kretynki pod prąd, do wejścia. Tyle że kiedy udało nam się do niego dotrzeć, zabrakło nam kolejnego punktu odniesienia, żeby móc się ruszyć. Nie było tam nic co by przypomniało ogrodzoną balustradą dziurę w podłodze.
Musiałyśmy być w złym skrzydle. A doszłam do wniosku, że przecież nie będziemy wychodzić. Więc wróciłyśmy tam, skąd zaczynałyśmy.
Próbowałam przewinąć tą wycieczkę, żeby znaleźć punkt, z którym można by się identyfikować i zacząć chociażby od połowy, ale nic. Totalnie.
Więc w końcu szlag mnie trafił. I dobrze, idziemy samopas. Nie ma tak, że sobie nie damy rady. Kurczę.
- Where am I? Genialna opcja? Tylko z pozoru i w teorii, w praktyce zupełnie bezużyteczna. Żeby z niej skorzystać należało znać numer dzieła, koło którego się chwilowo znajdowało i wpisać go w ramkę do tego celu przeznaczoną, a on pokazywał lokalizację na mapie.
Ale znalezienie tego numeru graniczyło z cudem. Zasada przeze mnie odkryta była taka, że w momencie, kiedy na czarnej tablicy znajdowały się cyfry w otoczeniu słuchawek - to było to. Ale te tablice były w powalającej ilości jakiejś jednej na salę, i to tak pochowane, żebym przez przypadek nie mogła ich znaleźć. Wciskałam te cyferki bardziej dla wyżycia się niż dla konkretnej informacji. Więc jeśli chodzi o poruszanie się - trzeba było zdać się na mapkę i swoje własne umiejętności jej odczytywania oraz porozstawiane po kątach plany, na których zaznaczone było, gdzie się jest.
- How does it work? Czego użyłam, żeby sprawdzić opcję "Where am I?" i jak to jest z tymi numerami.
- About the Louvre. Objaśniać chyba nie trzeba.
Oprócz tego wszystkiego były obrazki. Bo wszyscy kochamy obrazki, prawda?
Domek - popularna home page, czyli główne menu.
Strzałka w lewo - z powrotem.
Coś w stylu kalkulatora - do wybierania dzieła. Z pomocą numeru. Czyli powodzenia. Niektóre owszem, udało mi się otworzyć, i wtedy zostałam nagrodzona możliwością posłuchania o przedstawionej scenie czy osobie, niesamowicie ciekawe rzeczy. Zainteresowałam się dwoma - "Mona Lisą", oczywiście, i obrazem przedstawiającym koronację Napoleona bodajże, jednym z największych obrazów, jakie kiedykolwiek widziałam, a pewnie i jakie w ogóle zostały namalowane.
Zapewne tych opcji było jeszcze więcej, ale skleroza nie boli, no cóż. Zresztą, nieważne.
Dźgałam ten przewodnik dla samego dźgania i rozrywki, aż się rozładował. Oczywiście kazali mi lecieć do najbliższego punktu i wymienić go na nowy, działający, ale po co. Poza tym, wtedy już powoli zaczęłyśmy się kierować do wyjścia, bo nogi nas tak bolały, że Baba stwierdziła prosto, że nam w dupę wejdą. Problem w tym, że totalnie nie wiedziałyśmy, gdzie ono jest. Błądziłyśmy jakieś pół godziny i owszem, w końcu trafiłyśmy teoretycznie tam, gdzie należało, ale w zupełnie innym skrzydle. Więc, z moją patologiczną potrzebą tworzenia przeszkód na drodze i wywoływania stresu wyobrażeniami, które nigdy się nie spełnią, dostałam jakiegoś ataku.
"Bo przecież tam trzeba przejść przez bramki. Przez które ja już raz przeszłam, i nie ma mowy, żeby wpuścili mnie po raz drugi. Będę musiała im tłumaczyć, że idę oddać to szataństwo i odebrać paszport. Jak ja to zrobię - pojęcia nie mam".
Oczywiście okazało się, że żadnych bramek nie było, podeszłam tam najprościej w świecie, oddałam co trzeba, odebrałam co trzeba, i do widzenia.
Na tych bolących nogach doturlałyśmy się cudem do naszego centrum handlowego (ani razu nie gubiąc się po drodze. HA! Moja orientacja w terenie jest coraz lepsza, jak słowo daję. Następny krok to przechadzka z zamkniętymi oczami). Spożyłyśmy kanapki z tuńczykiem, pełne jakiegoś zielonego znajomo smakującego obrzydlistwa, popite Colą, w towarzystwie najbardziej gadatliwego murzyna na świecie. Dotarłyśmy na stację, przeczekałyśmy jakieś pięćdziesiąt pociągów, zanim nadjechał nasz, w którym i tak totalnie nie było miejsca stojącego, o siedzącym nie wspominając. Wycieńczona wycieczką po Luwrze myślałam, że tam zdechnę. I żeby stało się zadość, nie wysiadłyśmy na stacji bezpośrednio przy hotelu, tylko na drugiej, trochę dalej (nie pytajcie, po jaką cholerę ten pociąg zatrzymuje się w dwóch miejscach co 100 metrów, bo nie mam pojęcia), i wtedy się zgubiłyśmy.
Jakoś tak się stało, że zamiast przejść tak, jak trzeba było, pod wiaduktem, to doszłyśmy do ulicy. Bez pasów, z autami jeżdżącymi w odstępach co dwie setne sekundy, z prędkością na pewno niedozwoloną. Można zapomnieć o przejściu przez jezdnię, nawet po francusku. Ponieważ oni, co mnie niesamowicie zdziwiło, totalnie nic nie robią sobie ze świateł. Jeśli samochody nie jadą, to cisną na drugą stronę, mimo, że powinni potulnie stać na chodniku i czekać na swoją kolej. Kończy się to przypadkami ekstremalnymi, jak ten, którego świadkiem dzisiaj byłam - facet przeszedł pół jezdni, po czym był zmuszony zatrzymać się na jej środku, a koło niego przejeżdżały jakieś ciężarówki. Ale on, niewzruszony, rozglądał się spokojnie w prawo i w lewo, wypatrując okazji. Aż zrobiłam mu zdjęcie.
W każdym razie, byłyśmy zmuszone, cholera, cofnąć się dookoła stacji (po trawie i wśród śpiących pod mostem ludzkich istnień), klnąc na tych francuzów, którzy są "żulami" i nie umieją zrobić pasów, wspiąć się po śmierdzących schodach (tak, wreszcie coś znajomego), i zejść z powrotem tam, gdzie byłyśmy, uważając, żeby drugi raz nie popełnić tego samego błędu. Coś strasznego.
Na szczęście mogę sobie teraz (23:10) siedzieć w hotelu i pisać, bo nie dałam się wyciągnąć na dinner z profesorami - pierdołami, jak nazwała ich Baba, w charakterze maskotki, która siedziałaby przez cztery godziny słuchając tych wszystkich rozmów, zasypiając na stole i żałując, że w ogóle się urodziła. Głodu nie cierpi maskotka, nie martwcie się. Wbrew temu, co o niej sądzą, umie o siebie zadbać.
Nie to, co Dziadek, który oznajmił, że jeszcze nie wraca, bo, cytuję, "nie wie, gdzie jest".
I ja jestem nierozgarnięta, tak? Jasne.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Lumi
Księżna
PostWysłany: Pią 17:00, 27 Sie 2010


Dołączył: 05 Lis 2007

Posty: 5570
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zewsząd! :)

Czy ja już pisałam, że uwielbiam te historie? Tak? Niemożliwe Very Happy.

Fragment o robieniu zdjęć iPhonem jest świetny, po prostu spadłam z krzesła Very Happy.

Ja chcę do Luwru!!! Choćby miało mnie to kosztować odpadnięciem nóg Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum dla fanów Keiry Knightley Strona Główna -> Wasza twórczość / Biblioteka Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
Strona 3 z 4

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach



fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo

Bearshare


Regulamin